Wielki Tydzień wiary
Wielki Tydzień nie może być konwencjonalny. Powinien wyrywać nas z codziennej rutyny, która dosięga także i doświadczenia wiary. To przecież szczególna celebracja czasu, skoncentrowana na Chrystusie i Jego zbawczej męce. Warto wyciszyć się, duchowo dostroić do wydarzeń opisywanych przez Ewangelistów. Zaczerpnąć ze skarbu, jakim jest śmierć, męka i zmartwychwstanie Boga-człowieka.
Tym bardziej, że wspiera nas przebogata tradycja, różnorodna – także ludowa – obrzędowość, wielkie dzieła sztuki malarskiej, rzeźbiarskiej, muzycznej, teatralnej. Nie trzeba spekulować, snuć osobistych przypuszczeń; wystarczy, że wejdziemy na drogę ewangelicznych pouczeń. Niech mówią to, co same z siebie mają do powiedzenia. My zaś poddawajmy się inicjatywie samego Boga. Rozważajmy tamte brzemienne w nadprzyrodzone skutki wydarzenia.
W BETANII
Oto uczestniczymy w uczcie, jaką urządził Szymon zwany Trędowatym, na cześć Jezusa, który znalazł się w Betanii, przybywając tam na czas szabatu. Zaproszono zapewne i Łazarza, którego wskrzeszenie wciąż jeszcze wywoływało środowiskowe plotki. Jego siostra Marta przygotowywała potrawy, Maria zaś, druga siostra postanowiła dokonać czegoś, co nadałoby zebraniu wyjątkowy charakter. Wzięła alabastrowe naczynie o wysokiej szyjce (w takich naczyniach już w czasach starożytnych przechowywano wonne olejki o znacznej wartości), podeszła do Jezusa i rozbiwszy szyjkę flakonu na znak pełnego oddania, wylała całą zawartość na Jego głowę, a potem na nogi. Po chwili, niemal jak anonimowa grzesznica, osuszyła zroszone olejkiem nogi Mistrza własnymi włosami. Jej postępowanie nie było jednak – w sensie obyczajowym – czymś zaskakującym. Historycy przypominają, że w tamtejszej kulturze wybitnym gościom podawano po umyciu rąk i nóg wonności w dobrym gatunku, by się nimi natarli. Gest Marii wskazywał, że chciała odwdzięczyć się Jezusowi za cud wskrzeszenia brata Łazarza. Zapragnęła też dać znak, że Go po prostu kocha.
Jej zachowanie spowodowało sprzeciw Judasza. Protestował on najgłośniej, ale chyba nie z troski o ubogich, raczej z powodu własnej chciwości rozrastającej się w nim jak korzenie chwastów. Tymczasem Jezus nie zwrócił szczególnej uwagi na tę Judaszową dobroć. Powiedział: „Ubogich macie zawsze wokół siebie, a mnie nie zawsze macie” (J 12,7-8). Niedługo przecież złożycie mnie do grobu, a to namaszczenie jest tego zapowiedzią. Było sprawą oczywistą dla wszystkich zgromadzonych, że do grobu składa się zwłoki natarte wonnymi olejkami, choć to, co Jezus mówi, wcale nie było jasne. Apostołowie właściwie nie rozumieli, że nadchodzi właśnie najważniejszy moment ich życia: będą uczestnikami tajemnic przerastających wszystko, co do tej pory wydarzyło się na ziemi. Czy byli na to przygotowani?
W ŚWIĄTYNI
We wtorek Jezus po raz kolejny przyszedł do Jerozolimskiej świątyni, aby nauczać. Wiązało się to z pewnym ryzykiem, ale było ono niejako wpisane w rytm ostatnich dni przed zapowiedzianą męką. Sytuacja w całym mieście zdawała się wymykać spod dotąd ustalonych ram. Trwała otwarta już walka o panowanie nad żydowską świadomością pomiędzy ugrupowaniami politycznymi, nad którymi pieczę sprawowało kierownictwo świątynne. Uczniowie Jezusa nie byli w stanie rozeznać się w tych wszystkich intrygach, osaczeniach i oskarżeniach. Próbowali być blisko Nauczyciela, ale chyba zaczynali rozumieć, że dziejące się wydarzenia przekraczają ich siły. Zdumiewali się, kiedy ich Mistrz groźnie strofował kupujących, sprzedających, składających ofiary i płacących podatki, wyrzucał nawet gołębie, które Józef i Maryja złożyli na ofiarę Bogu, kiedy przybyli do świątyni, aby oczyścić matkę i wykupić dziecko (Łk 2, 22-24); kiedy odpiera ataki faryzeuszy, skoncentrowane na oskarżeniu Jezusa o chęć zdobycia władzy i pieniędzy, kiedy wreszcie zapowiada, dosyć jeszcze skrycie, zniszczenie największej hebrajskiej świętości – świątyni w Jerozolimie.
Zauważmy, w jakim punkcie koncentruje się napięcie: chodzi mianowicie o całkowicie odmienne rozumienie tego, kim jest Bóg. Faryzeusze uznają autorytet najwyższego Boga, oddają Mu cześć i szacunek, ale nie traktują Go jako miłującego Stwórcę, tylko jako twardego Sędziego, zastygłego w swej mocy. Jezus natomiast zachęca do egzystencjalnego rozumienia Boga. Jest On Ojcem, troszczącym się o swoje obdarowane wolnością dzieci, kocha je, mimo że niekiedy odrzucają tę miłość, popadają w złudę samowystarczalności.
Konsekwencją tej religijnej hermeneutyki będzie sposób pojmowania człowieka, świata i społeczeństwa. Jeden ze współczesnych teologów zauważył, iż myślenie faryzeuszy jest o wiele bardziej podatne na argumentację w rodzaju Marksa czy Freuda, którzy widzą w religii odbicie „pieniądza-symbolu” bądź widmo autokratycznego Ojca. Spojrzenie Jezusa zaś wymyka się jakiejkolwiek ideologii; proponuje zupełnie inną drogę niż władza i pieniądze, owe dwie pułapki, w które faryzeusze i saduceusze chcieli Go schwytać.
Dlatego Jezus decyduje się na oskarżenie faryzeuszy i znawców Pisma, którzy – głośno oznajmia – „dopełnili miary ojców”, nie przyjmując zbawczego orędzia. Wygłasza elenchos, czyli swoistą mowę sądową, podającą przyczyny oskarżenia przeciwnika, wraz z odpowiednimi dowodami. W tradycji homeryckiej słowo elenchos oznaczało oskarżenie, ale także naganę. Nic zatem dziwnego, że rozrasta się sprzeciw wobec Jego działalności. Na domiar złego, w kręgu samego Jezusa zaczyna kiełkować zaczyn zdrady. Więź łącząca Go z uczniami powoli kruszy się. Piotr zaprze się Umiłowanego Pana trzykrotnie; Judasz wyda wrogom, inni skryją się w bezpiecznym oddaleniu.
ZDRADA
Od świtu dochodzi do nas głos zdrady. Musimy – paradoksalnie – przyjąć mroczne postępowanie Judasza. Pozostaje on dla nas bezsprzecznym wyrzutem sumienia. W jakim sensie zawsze jesteśmy po jego stronie. Każdy grzech świadczy o tym bezpośrednio. Nie sposób zaprzeczyć, że zdradzamy Jezusa małodusznością, obojętnością na Jego miłość, lekceważeniem przykazań i ewangelicznych zaleceń.
Skoro tak, pytamy: co motywowało Judasza do zdrady? Pierwotna katecheza Kościoła na ogół milczy w tej sprawie. Podkreśla się chciwość Judasza, zarządzającego wspólnym majątkiem grupy otaczającej i współdziałającej z Jezusem. Ale przecież Judasz na swój sposób musiał kochać Nauczyciela. Chciał być przy tym wierny zarówno żydowskiemu Prawu, jak i samemu Jezusowi. Znalazł się w zabójczej dla siebie sytuacji. Być może też chciał swoim postępkiem, jako zwolennik zelotów, przymusić Jezusa do wzięcia przywództwa narodowego oporu. Niestety, ten manewr mu się nie udał, zmuszając go w konsekwencji do samobójstwa.
Jezus wie o tym wszystkim; rozumie rozterki Judasza, nie może wszelako powstrzymać go od czynów jego własnej wolności, która każe mu wątpić w możliwość uzyskania przebaczenia. Judasz słyszał Jezusowe nauki o miłosierdziu, widział łaskę powrotu do normalnego życia, jaką została obdarzona nierządnica albo celnicy, znał przypowieść o synu marnotrawnym. Był przygotowany na pokorną skruchę, potwierdzoną łzami, a jednak przegrał z rozpaczą. Nie zdecydował się na przyjęcie Jezusowej życzliwości, która wszak nie ma granic.
To dla nas wyraźna przestroga. Największa z naszej strony nieprawość nie odłącza od miłosiernego serca Zbawiciela, co jednak nie znaczy, że wszystko nam wolno. Zostaliśmy – z Bożej woli – odkupieni krwią Chrystusa, który wziął grzechy świata na swoje barki i przepalił je cierpiącą miłością. Odtąd, jeżeli potrafimy kochać, zbliżamy się do nieba, stanu wiecznej szczęśliwości. Kiedy zaś włada nami egoizm, popadamy w stan piekielnego odtrącenia. Tych określeń używamy dzisiaj z przesadną ostrożnością. Nie możemy jednak zapominać o paraleli między wiecznością życia i wiecznością odrzucenia. Inaczej nie wyrwiemy się z kręgu zarysowanym przez dramatyczne losy Judasza.
WIELKI CZWARTEK
„Pierwszy dzień Przaśników, kiedy zabijano baranka paschalnego” (Mk 14,12) – to dla katolików dzień przebogaty w religijne znaczenia, mieniący się teologicznymi odcieniami. Mamy tedy wspomnienie Ostatniej Wieczerzy, święta Eucharystii i ustanowienia sakramentu kapłaństwa; mamy wzruszające i dające do myślenia obmycie nóg, zwane Mandatum i całą wieczorną liturgię, przenikniętą Jezusowym przeczuciem straszliwej śmierci. Splątane jest ono z owym przewidywaniem nadzieją, że dążenie ku kresowi życia jest zawsze wzrastaniem ku szczęściu, które bez Chrystusa w ogóle nie byłoby możliwe. Apostołowie piszą, że Ostatnia Wieczerza była ucztą paschalną. Zachowano bowiem pewne tradycyjne elementy żydowskiego rytuału paschalnego. Ten rytuał miał charakter ofiarny. Izraelici nie zrozumieliby religii, która pozbawiona byłaby składania ofiar, zwierzęcej krwi, gdyż ofiara uświęca wszystkie wymiary życia, zwłaszcza przy okazji świąt lub pielgrzymek.
Nam, dzisiaj taki realizm pozostaje zasadniczo obcy, przypomina przemoc, choć Jezus nie przekreśla tej atmosfery grozy, „łamania”. Tym bardziej, jak podkreślają egzegeci, Jego śmierć jest dlań stale obecna, śmierć, która jednak ma ludzkości przywrócić życie. Dlatego Jezus czyni coś absolutnie łaskawego i ludzi uszczęśliwiającego. Pozostawia światu testament: Eucharystię będącą bezkrwawym, sakramentalnym powtórzeniem Jego ofiary. Jak to się dzieje?
Kościół przywołuje słowa i gesty uczynione przez Jezusa w czasie Ostatniej Wieczerzy. Mamy tutaj do czynienia z identycznością między eucharystycznym pokarmem Kościoła, a ciałem i krwią Chrystusa. Ten pokarm jest ciałem, które Jezus ofiarował na Ostatniej Wieczerzy, jest ukrzyżowanym ciałem Jezusa i dlatego, kiedy je spożywamy, głosimy śmierć Jezusa jako zbawczą i czynimy ją skuteczną. Jest ciałem i krwią Wywyższonego, Chwalebnego, a ich spożywanie włącza jednostkę do duchowego ciała Jezusa Chrystusa.
Z tego powodu nigdy nie możemy zapomnieć, że Eucharystia to sakrament ofiary. W przeciwnym razie okażemy się prymitywnymi realistami, według których ciało Chrystusa na ołtarzu zostaje przekształcone (przez upokorzenie lub boleść), albo też będziemy propagatorami jałowego symbolizmu, zaprzeczającego, jakoby Msza święta była prawdziwą ofiarą, prowadzącą bezpośrednio do tajemnicy zmartwychwstania.
Uczniom Jezusa – podobnie, jak i nam obecnie – nie było łatwo to zrozumieć i przyjąć. Zapewne oczekiwali niezwyczajnego triumfu, a otrzymali Eucharystię. Trzeba będzie wielkiej pracy ich ducha, aby mogli pojąć, że powinni stale czuwać, spodziewając się nastania Bożego pokoju. Doświadczą wiele przeciwności, aż dojdą do źródła osobistej mocy: Jezusa, który jest blisko i który wymaga aktywności tu i teraz, nie zaś wpatrywania się w jakąś utopijną przyszłość.
WIELKI PIĄTEK
W Wielki Piątek bardzo się duchowo trudzimy. Słowo „trudzimy” oznacza, że ciąży nam natłok wrażeń i wewnętrznych emocji. Ostatnie dni życia Jezusa wymuszają niejako na naszym ciele krople potu i drżenia. Ten, kogo staramy się kochać, zostanie nieludzko potraktowany i wywyższony na krzyżu, męką brutalną, niegodną najlichszego stworzenia. Po wczorajszym paschalnym wieczorze udali się wszyscy „za potok Cedron”, na Górę Oliwną. Tam Jezus, w otoczeniu Piotra, Jakuba i Jana, przeżywa chwile agonii, ogromnego wysiłku duchowego i napięcia mięśni.
W kulturze greckiej słowo „agonia” oznaczało to wszystko, co odbywało się w „agonii”, a więc podczas wyścigów konnych, zapasów atletów walczących o palmę zwycięstwa. Walka ta wymagała wielkiego wysiłku i samozaparcia. Później agonia zaczęła oznaczać wszelki niepokój, a szczególnie strach towarzyszący zmaganiom ze śmiercią. Jezus będąc w agonii właśnie, modlił się, chcąc przezwyciężyć narastającą trwogę. Ale też dzielił się nią z będącymi blisko apostołami, wypowiadając fragment psalmu 42.:
Jak łania, co spragniona jest ożywczych zdrojów,
tak za Tobą, mój Boże, tęskni dusza moja.
Dlaczego duszo moja jesteś przygnębiona?
Czemu się z niepokojem tłuczesz w moim łonie?
(tłum. Stanisław Schramm)
W tej Jezusowej agonii przeplatają się ze sobą modlitwa, wolność i ufność. To koniec jednego świata i początek drugiego, który rodzi się w mękach. Pamiętamy: agonia znaczy walka. W Jezusie dokonuje się, w tej nocnej scenerii, zmaganie, którego owocem będzie kiełkowanie niezniszczalnego ziarna – od tej chwili miłość będzie już zawsze możliwa, bo już zawsze będzie Ktoś, kto kocha w sposób bezinteresowny, imponujący, bezgraniczny. Słusznie powiedziano, że Jezus nie oddał siebie ani przywódcom religijnym, ani politycznym, ale grzesznikom w jakiejś przedziwnej ufności, która rozbraja przeciwnika. Tam, gdzie nie było miłości, Jezusowa miłość oddała siebie, siebie zasiała i z obumarłego ziarna zrodziła się miłość zbawcza. Przedtem jednak musiała nastąpić zdrada, doszło do uwięzienia Jezusa, procesu, biczowania, ukrzyżowania i śmierci.
Powinniśmy położyć się na chłodnej ziemi, odczuć jej chropowatość, ciężar, zachować całkowite milczenie. Dzień wielkopiątkowy wymaga współmilczenia z Ukrzyżowanym, uświadomienia sobie, że to sam Jezus wiedzie nas w to miejsce i chce, abyśmy ten gest pojęli jako „wychowanie” do nadchodzącej radości, umotywowane radością i z powrotem do niej prowadzące. Żebyśmy przyjęli, że w Kościele krzyż jest zawsze czymś teraźniejszym i że nieodwołalnie prowadzi do zwycięskiej, wiecznej radości.
WIELKA SOBOTA
Jezus umarł na krzyżu i został pogrzebany. Jak na ziemi był solidarny z żyjącymi, tak w grobie jest solidarny z umarłymi. Ale owa serdeczna bliskość zyskuje swoją wagę tylko w świetle wydarzenia wielkanocnego, bez którego nie byłoby chrześcijańskiej wiary. Co do tego zgodna jest cała nowotestamentowa tradycja, jak i historycznie wypracowana myśl teologiczna. W tę sobotę więc nie odprawiamy Eucharystii, bo jeżeli nawet obrzędy paschalne odbędą się późnym wieczorem, treściowo przynależą już do liturgii Niedzieli Zmartwychwstania.
Cóż czynimy? Przede wszystkim modlimy się, niektórzy z nas ostatkiem odwagi przystępują do świątecznego sakramentu pokuty; większość biegnie rozpromieniona wiosennym światłem ze święconką, ale najważniejsze pozostaje, by adorować Chrystusa złożonego do grobu, przy którym pełnią straż ministranci, harcerze albo strażacy.
Trwa misteryjna cisza. Dzieją się tajemnice trudne do wyrażenia, choć jasne w swej teologicznej przejrzystości. Jezus „zstąpił do piekieł”. Dotknął samego dna śmierci, rozdarcia i nieszczęścia, jakie ona niesie. Nie jest to jakieś wydarzenie następujące – w sensie czasowym – po śmierci Jezusa, to sama śmierć Jezusa, przynosząca ludziom wyzwolenie z grzechu, to wydarzenie zbawcze, zaniesienie, według teologicznej interpretacji Balthasara, owoców krzyża w otchłań śmiertelnego zagubienia.
Oby tylko nie słabła w nas wiara, oby jasno płonęła, zarysowując przestrzeń wolności, skupiającej wszystkie odcienie miłości. Oby lęk przed Herodem, polityka cesarza, zakusy medialnych korporacji, prywatne słabości, groza cierpienia nigdy nie były w stanie zawrócić nas z tej radosnej, choć najeżonej niebezpieczeństwami, Chrystusowej drogi:
To nic, Jezu, że leżysz w grobie,
jak zwykły śmiertelnik; niech to
będzie naszą chwilową pociechą,
naszym wspólnym dobrem.
Przychodzimy do Ciebie z owocami
pracy i radości; poświęć nas, wznieś
sztandar rezurekcji.
ks. Jan Sochoń
(Idziemy nr 13/2010)